(2014-07-10)Strachy na Strychu:
Dzisiaj będzie trochę paranormalnie.
Miałem 15 lat, i właśnie poszedłem do liceum. No i stwierdziłem, że chce mojej własnej przestrzeni i mam dość spania na kanapie. A spałem tam, w salonie na kanapie, ponieważ na poddaszu kiedyś mieliśmy w huk pcheł. Skoczne luzaczki pojawiły się tam, ponieważ troche wcześniej spora grupa wróbli postanowiła w moim dachu urządzić sobie swoją małą ćwierkająco komune. Wróbelasy pogoniliśmy ale szachrajki zostały. I to w takiej ilości że wchodząc na poddasze widać było jak cała podłoga poguje, jak na koncercie Kazika.
No ale latka mijały więc postanowiłem odbić te rejony, i objąć znowu w swoje posiadanie. No i słowo ciałem się stało i zamieszkało między nami. I tak sobie już tam pomieszkuje jakiś czas i któregoś pięknego wieczoru puszczam sobie do fapa... eee snu, Cranberies i mi się przysnęło.
I tak sobie licze we śnie skaczace przez płotek króliczki, owieczki, kózki, ciapatych goniących te kuzki. I nagle JEB. Aż cały ten zwierzyniec na płotku zawisł. Coś mnie nagle obudziło.
Miałem ja taki wielki fajny kosz na śmieci w kształcie jebutnej baterii djurasela. Cały metalowy. No i się skubany spontanicznie przewrócił. A okna na szlus zamknięte, śmiecior dobre 40 cm średnicy więc nie ma bata że jakoś tam sam się gibnął pod ciężarem. I pokrywka po podłodze toczy się toczy jak ziemia swój garb uroczy. A ja się obsrałem. Tzn tak metaforycznie. I tak szukam jakiegoś racjonalnego wyjaśnienia tego fenomenu. I tak szukam i szukam i kurwa nagle drzwi mi się od pokoju zaczynają otwierać.
Ale tak z klasą, skrzypiąco, jak w dreszczowcu. Zwieracze już wcześniej hałasem rozluźnione teraz osiągnęły najwyższy stopień w yodzę, jeśli chodzi o rozluźnienie. No więc zabulgotałem się trochę, wydając z siebie, cieniutkim jak źrenice Charliego Sheen odgłos "sgdsfhsdffwe!". Pełen radosnej paniki, niczym 40 letnia dziewica w noc poślubną, sparaliżowany strachem czekałem na rozwój wydarzeń.
Noooo i się doczekałem. Cokolwiek wpierdoliło mi się do pokoju uznało mój brak sprzeciwu za zgodę na ciąg dalszy (Protip: Dziewczyny, jak nie chcecie - to powiedzcie. Brak sprzeciwu jest jak zgoda) i zaczęło iść w moją stronę przez całe poddasze. Ale tak dziwnie, nie że kroki tylko dźwięk uginającej się podłogi (drewnianej), który zbliżał się w moim kierunku.
I podeszło to coś do mnie, i stanęło przy łóżku. I takie uczucie niepewności, gdy idziesz do publicznego klopersa i robisz siusiu, a obok siusiu robi ktoś inny i czujesz, no po prostu wiesz - że ci się gapi na twojego majstra.
No ja się czułem podobnie. I spontanik - jak to coś sobie stało, tak się położyło. Obok. Mnie. I teraz to już full serwis: łóżko się ugło, prześcieradło napięło. A ja w odpowiedzi, na bogato - się zeszczałem. Po czym radośnie, pierwszy raz w życiu - zemdlałem. Obudziłem się rano, po uszy w urynie. Obróciłem się na boczek, zobaczyłem nadal odciśnięte łóżko. Po czym z opanowaniem godnym szachisty rozdarłem ryja i w histerii wybiegłem z pokoju.
Historia miała swój ciąg dalszy ale to może na kiedy indziej :)
Miałem 15 lat, i właśnie poszedłem do liceum. No i stwierdziłem, że chce mojej własnej przestrzeni i mam dość spania na kanapie. A spałem tam, w salonie na kanapie, ponieważ na poddaszu kiedyś mieliśmy w huk pcheł. Skoczne luzaczki pojawiły się tam, ponieważ troche wcześniej spora grupa wróbli postanowiła w moim dachu urządzić sobie swoją małą ćwierkająco komune. Wróbelasy pogoniliśmy ale szachrajki zostały. I to w takiej ilości że wchodząc na poddasze widać było jak cała podłoga poguje, jak na koncercie Kazika.
No ale latka mijały więc postanowiłem odbić te rejony, i objąć znowu w swoje posiadanie. No i słowo ciałem się stało i zamieszkało między nami. I tak sobie już tam pomieszkuje jakiś czas i któregoś pięknego wieczoru puszczam sobie do fapa... eee snu, Cranberies i mi się przysnęło.
I tak sobie licze we śnie skaczace przez płotek króliczki, owieczki, kózki, ciapatych goniących te kuzki. I nagle JEB. Aż cały ten zwierzyniec na płotku zawisł. Coś mnie nagle obudziło.
Miałem ja taki wielki fajny kosz na śmieci w kształcie jebutnej baterii djurasela. Cały metalowy. No i się skubany spontanicznie przewrócił. A okna na szlus zamknięte, śmiecior dobre 40 cm średnicy więc nie ma bata że jakoś tam sam się gibnął pod ciężarem. I pokrywka po podłodze toczy się toczy jak ziemia swój garb uroczy. A ja się obsrałem. Tzn tak metaforycznie. I tak szukam jakiegoś racjonalnego wyjaśnienia tego fenomenu. I tak szukam i szukam i kurwa nagle drzwi mi się od pokoju zaczynają otwierać.
Ale tak z klasą, skrzypiąco, jak w dreszczowcu. Zwieracze już wcześniej hałasem rozluźnione teraz osiągnęły najwyższy stopień w yodzę, jeśli chodzi o rozluźnienie. No więc zabulgotałem się trochę, wydając z siebie, cieniutkim jak źrenice Charliego Sheen odgłos "sgdsfhsdffwe!". Pełen radosnej paniki, niczym 40 letnia dziewica w noc poślubną, sparaliżowany strachem czekałem na rozwój wydarzeń.
Noooo i się doczekałem. Cokolwiek wpierdoliło mi się do pokoju uznało mój brak sprzeciwu za zgodę na ciąg dalszy (Protip: Dziewczyny, jak nie chcecie - to powiedzcie. Brak sprzeciwu jest jak zgoda) i zaczęło iść w moją stronę przez całe poddasze. Ale tak dziwnie, nie że kroki tylko dźwięk uginającej się podłogi (drewnianej), który zbliżał się w moim kierunku.
I podeszło to coś do mnie, i stanęło przy łóżku. I takie uczucie niepewności, gdy idziesz do publicznego klopersa i robisz siusiu, a obok siusiu robi ktoś inny i czujesz, no po prostu wiesz - że ci się gapi na twojego majstra.
No ja się czułem podobnie. I spontanik - jak to coś sobie stało, tak się położyło. Obok. Mnie. I teraz to już full serwis: łóżko się ugło, prześcieradło napięło. A ja w odpowiedzi, na bogato - się zeszczałem. Po czym radośnie, pierwszy raz w życiu - zemdlałem. Obudziłem się rano, po uszy w urynie. Obróciłem się na boczek, zobaczyłem nadal odciśnięte łóżko. Po czym z opanowaniem godnym szachisty rozdarłem ryja i w histerii wybiegłem z pokoju.
Historia miała swój ciąg dalszy ale to może na kiedy indziej :)
(2014-07-07)Poniedziałek:
Dzisiaj inna, trochę stara historia.
Jest rok pański 2005. Pracowałem wtedy jako sanitariusz na OIOMie. Dyżur ciężki jak dupyyyeeee... portfele grycanek. Umieralność na oddziale zbliżona do Gre o Tron. Wreszcie wybija "właściwa" godzina. Właściwa - do wyjścia. Od strony zegara zaczyna, rozchodzić się słodka woń końca mojego dyżuru. Walczy dzielnie, w natłoku bipania mierników saturacji i smrodu środków antyseptycznych.
I już zbieram swoje graty, nucąc "Highway to Hell". I nagle, niczym góra Barad-dur w Mordorze, wyrasta przed mną ponad sto kilo Pielęgniarki (wielokrotnie acz - nie przeze mnie) Przełożonej. Pełna szacunku dla mojej pracy oraz uznania dla mego poświęcenia, oświadcza mi że kumpel nie przyjdzie mnie zmienić, więc muszę zostać na kolejne 24h. Widzę jak w kącikach ust zbiera jej się pokaźna ilość śliny, niczym jad u węża. Po krótkiej, aczkolwiek intensywnej wymianie poglądów - jednak zostaje na te 24h.
No i kto by pomyślał, wskaźnik umieralności na oddziale zdeklasował Gre o Tron. Ale wreszcie, po 36h morderczej roboty wracam do domu. A raczej staram się, bo będąc bezpośrednio po pracy cierpię na efekt, z łaciny znany jako "Post Zapierdolis". Szukam przystanku autobusowego. Ni ma. Poszedł. Wziął wolne. Uciek jak Rząd na Obczyźnie. Rondo remontują i skasowali. Przenieśli gdzieś, ale CH wie gdzie. Zostawiając podpowiedzi i wskazówki na drzewach i słupach, niczym w Nocnej Grze z harcerstwa.
Wreszcie widzę, to chyba ten. Ludzie jakieś stoją. Pacze lewo, pacze w prawo. W prawo horyzont, w lewo jakiś żółty cytryn ale daleko, daleko. No to idę. No i wjechały reklamy, rodem z polsatu czyli w połowie kwestii mówionej, na chama, znienacka niczym murzyn nocą. Reklamy przeleciały, firm jak się urwał tak wrócił.
Otwieram oczy. Patrze - niebo, chmury. O kurwa. Umarłem. Ale nie, zaraz. Macam łapami. Mac, mac - uff, asfalt. Dziurawy jak moje skarpety. Czyli ciągle w ojczyźnie. Próbuje wstać. Cóś nie nada. Patrze - o, piszczel. O, na wierzchu. Można polizać, jak bigmilka algidy. No więc sięgam ręką (jak się później okazało - złamaną) do kieszeni, po mobila. Co by do domu zadzwonić i matkę rodzicielkę powiadomić że się na obiad spóźnię.
No ale dupa i kamieni kupa. Mobila jak miałem, tak mam. Ale w wersji "Me imię Legion - bo jest nas wielu".
I tak nadal tym (złamanym) przeszczepem drapię się po głowie starając się ogarnąć moje położenie.
A tam cóś kurka lepko. Badam łapine - siakaś ketchapna. W szoku jeszcze, myślę - "Eee tam, pewnie pot". Ale zaraz sobie przypominam że nie jestem pomidorem, i nie powinienem się pocić na czerwono. No dobra. To wracamy do leżakowania. "Łiiijo-łijooo!", przyjechali, pozbierali, zamietli, nawet nie do plastikowego wora. Przeżyć-przeżyłem. No i co? No i nic. 15 szwów na łbie, ręka w gips (Naszczęście, fiu - lewa) a metalową dzidę, w nodze mam do dziś :D
Pozdrowienia dla wszystkich sanitariuszy i salowych, obojga płci. Czyli tych których nie zobaczycie na protestach i manifach. Głownie dlatego że są zbyt zajebani w robocie, i nie mają czasu ani siły chodzi na takie potańcówki.
Miłego poniedziałku i do usłyszenia.
Pod spodem wersja czytana.
Jest rok pański 2005. Pracowałem wtedy jako sanitariusz na OIOMie. Dyżur ciężki jak dupyyyeeee... portfele grycanek. Umieralność na oddziale zbliżona do Gre o Tron. Wreszcie wybija "właściwa" godzina. Właściwa - do wyjścia. Od strony zegara zaczyna, rozchodzić się słodka woń końca mojego dyżuru. Walczy dzielnie, w natłoku bipania mierników saturacji i smrodu środków antyseptycznych.
I już zbieram swoje graty, nucąc "Highway to Hell". I nagle, niczym góra Barad-dur w Mordorze, wyrasta przed mną ponad sto kilo Pielęgniarki (wielokrotnie acz - nie przeze mnie) Przełożonej. Pełna szacunku dla mojej pracy oraz uznania dla mego poświęcenia, oświadcza mi że kumpel nie przyjdzie mnie zmienić, więc muszę zostać na kolejne 24h. Widzę jak w kącikach ust zbiera jej się pokaźna ilość śliny, niczym jad u węża. Po krótkiej, aczkolwiek intensywnej wymianie poglądów - jednak zostaje na te 24h.
No i kto by pomyślał, wskaźnik umieralności na oddziale zdeklasował Gre o Tron. Ale wreszcie, po 36h morderczej roboty wracam do domu. A raczej staram się, bo będąc bezpośrednio po pracy cierpię na efekt, z łaciny znany jako "Post Zapierdolis". Szukam przystanku autobusowego. Ni ma. Poszedł. Wziął wolne. Uciek jak Rząd na Obczyźnie. Rondo remontują i skasowali. Przenieśli gdzieś, ale CH wie gdzie. Zostawiając podpowiedzi i wskazówki na drzewach i słupach, niczym w Nocnej Grze z harcerstwa.
Wreszcie widzę, to chyba ten. Ludzie jakieś stoją. Pacze lewo, pacze w prawo. W prawo horyzont, w lewo jakiś żółty cytryn ale daleko, daleko. No to idę. No i wjechały reklamy, rodem z polsatu czyli w połowie kwestii mówionej, na chama, znienacka niczym murzyn nocą. Reklamy przeleciały, firm jak się urwał tak wrócił.
Otwieram oczy. Patrze - niebo, chmury. O kurwa. Umarłem. Ale nie, zaraz. Macam łapami. Mac, mac - uff, asfalt. Dziurawy jak moje skarpety. Czyli ciągle w ojczyźnie. Próbuje wstać. Cóś nie nada. Patrze - o, piszczel. O, na wierzchu. Można polizać, jak bigmilka algidy. No więc sięgam ręką (jak się później okazało - złamaną) do kieszeni, po mobila. Co by do domu zadzwonić i matkę rodzicielkę powiadomić że się na obiad spóźnię.
No ale dupa i kamieni kupa. Mobila jak miałem, tak mam. Ale w wersji "Me imię Legion - bo jest nas wielu".
I tak nadal tym (złamanym) przeszczepem drapię się po głowie starając się ogarnąć moje położenie.
A tam cóś kurka lepko. Badam łapine - siakaś ketchapna. W szoku jeszcze, myślę - "Eee tam, pewnie pot". Ale zaraz sobie przypominam że nie jestem pomidorem, i nie powinienem się pocić na czerwono. No dobra. To wracamy do leżakowania. "Łiiijo-łijooo!", przyjechali, pozbierali, zamietli, nawet nie do plastikowego wora. Przeżyć-przeżyłem. No i co? No i nic. 15 szwów na łbie, ręka w gips (Naszczęście, fiu - lewa) a metalową dzidę, w nodze mam do dziś :D
Pozdrowienia dla wszystkich sanitariuszy i salowych, obojga płci. Czyli tych których nie zobaczycie na protestach i manifach. Głownie dlatego że są zbyt zajebani w robocie, i nie mają czasu ani siły chodzi na takie potańcówki.
Miłego poniedziałku i do usłyszenia.
Pod spodem wersja czytana.